Odsunęłam roletę mrużąc oczy. Nawet nie chciało mi się jej podnosić. Jak zwykle całe okno było zatopione w mokrej mgle, a u dołu drzwi balkonowych zamarzła skroplona woda. Matko. Ile to jeszcze potrwa? Spojrzałam w beznadziejnie szary świt i wtedy zobaczyłam go pierwszy raz. W tym roku.
Miał -14 i Mróz na imię
Przedstawił mi go termometr. A wątpliwa sprawa, żeby ten ostatni się zepsuł. Podobno temperatury już dwa dni temu spadły do poziomu, który osobiście od urodzenia uważałam za nieakceptowalny. Jak na ironię temat był niezwykle gorący, bo cały Internet o tym donosił. Ja wolałam nie sprawdzać. Leżałam przez trzy dni pod kołdrą mając nadzieję, że jak przyszedł, tak pójdzie. Na to się jednak nie zanosiło. Poza tym był poniedziałek. Siódma trzydzieści rano.

No więc Mróz – taka sytuacja
Jasny kurek. Kombinuję. Że też nie kupiłam tej termicznej bielizny jak była w Lidlu na przecenie. Z ulgą pomyślałam, że w ostatniej chwili przytomności, wracając z Małopolski, w Aldi dopadłam narciarskie rękawice. Nie wierzyłam, że się kiedykolwiek przydadzą. A tu proszę – taka sytuacja.
Facet, na spotkanie z którym nie da się wystarczająco dobrze przygotować
Wiadomo, że jak Mróz, to potrzebne są specjalne środki zaradcze. Coś jak stan nadzwyczajny, tylko mniej oficjalnie. Nie można tak po prostu wziąć i wyjść z domu. Gdybym tak zrobiła, na pewno by mnie zabił. A zacząłby od odrąbania rąk i stóp.
Zatem Ziaja. Trzeba sobie to coś na twarz znowu nałożyć. Nie mam pewności, czy się makijaż na tym utrzyma, ale z dwojga złego wolę być żywa niż ładna. Potem rajtki. Nie jakieś tam zwykłe rajtki pod spodnie, ale co najmniej 60 den. Wybór jeansów skinny na taką pogodę to byłaby jazda po bandzie. Co jeszcze? No tak. Golf, na to polar, na to puchowa kamizelka, na to wszystko ledwo dopinająca się kurtka, czapka uszatka i mega duży maxi szal, który ledwo związałam koniec z końcem. Zupełnie jak domowy budżet na koniec miesiąca. No i oczywiście słynne rękawice narciarskie z Aldi. Gotowa do wyjścia.

Kobieta, która w nierównej walce z Mrozem przegrywa
Wychodzę tak, żeby na przystanek przyjść na minutę przed odjazdem autobusu. Kto by chciał stać na przystanku w taki Mróz? Zwłaszcza o 8 rano. Przecież to środek nocy. Mimo zbroi, na pewno bym zamarzła. Gotowa? Idę!
Oho! Nie tak prędko. Zamek w drzwiach nie chce się przekręcić. Przymarzła cholera jedna, albo od tego Mrozu drzwi już całkiem wypaczyło. Wcale by mnie to zresztą nie zdziwiło, bo z drugiej strony czego można się po kimś takim spodziewać? No ale nie mogę drzwi otworzyć. Takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam. Paaweeeeł! Wstawaj! Drzwi mi się nie chcą otworzyć. Chyba coś przymarzło. Wyrwany ze środka snu Paweł z niedowierzaniem i przekleństwem, które utkwiło mu w gardle wraz z połykaną śliną, poczłapał do drzwi. Otworzył. Ufff… Jest szansa, że zdążę jednak na ten autobus.
Człowiek najlepiej uczy się przez powtarzanie
Idę. Krokiem dziarskim, ale nie za szybkim, bo jeszcze mi się noga w kozaku na koturnie wygnie. A bo to nie raz już tak było? Przystanek coraz bliżej. Oglądam się. Nie, 215 jeszcze nie jedzie. Jest dobrze. Cholera, chyba się tablica na przystanku zepsuła. Cały zestaw autobusów wymienionych w kolejności a mojego brak. Zamarzł czy jak? Podchodzę do rozkładu jazdy. Czytam. Nie wierzę. Noo nieee… Znowu? Znowu zapomniałam, że “osiem po” zaczyna odjeżdżać dopiero po dziewiątej? Następny za dwadzieścia minut?! Ktoś za plecami zaśmiał się szyderczo. Obróciłam się. To był chichot losu.